Błyskawicznie
przeleciało te 50 lat wspólnego pożycia małżeńskiego oraz niedawno minęło mi 76
lat. Ten moment sprzyja do refleksji nad przeżytymi czasami. Wczesne
dzieciństwo znam z opowiadania rodziców i starszej siostry. Puszczam więc wodze
fantazji i już jestem cofnięty w czasie z sześćdziesiąt parę lat na ulicy
Spokojnej ( teraz Chałubińskiego ) w drewniaku. Pierwszego drewniaka z Zamłynia
gdzie się urodziłem nie pamiętam bo rozsypał się od wybuchu bomby którą Niemcy zrzucili
na wycofujące się polskie wojska. Dobrze że nie przygniotła mnie belka z powały
bo zatrzymała się na solidnej szafie. Mama i babcia zawinęli najcenniejszy
dobytek i mnie w płótna oraz moją starszą siostrę w pierzyny i z takimi
tobołami ruszyli na niecelową ucieczkę. Dobrze że przygarnęli nas nieznani
ludzie z pobliskiej wsi którzy powiadomili rodziców że Niemcy są wszędzie i
ucieczka jest nieuzasadniona. Resztki po drewniaku wracający zastali prawie
puste bo podobno uczynni sąsiedzi sprzątnęli co lepsze. Ojciec wtedy był w
wojsku i walczył z Niemcami. Siedział też jakiś czas w obozie. A nas
przygarnął dziadek który miał swój drewniak na ul. Spokojnej postawiony na
dzierżawionym placu. Wybuch wojny wywrócił piękne plany mojej rodziny. Ojciec z
papierami mistrza tokarskiego dostał pracę w państwowym zakładzie w Kraśniku i
tam mieliśmy się przeprowadzić do fabrycznego bloku. Ale tymczasowo
mieszkaliśmy w drewniaku. Opowiadano jak takie drewniaki się kupowało. Na
wsiach w pobliżu miast byli drwale którzy wykonywali i zestawiali drewniaki z
bali łączonych na zaciosy tak jak góralskie chaty. Ludzie z miasta chętni
nabycia takiego domu jechali na taką wieś, wybierali drewniak, płacili zaliczkę
a drwale przywozili na furmankach rozmontowane domy i ustawiali je na wskazanym
miejscu. Gdy nasza rodzinka została wtłoczona z konieczności do takiego
drewniaka to za dnia nie było w nim miejsca dla dzieci – szczególnie w okresie
wiosny do późnej jesieni. Wychowywaliśmy się „na dworze” a tylko na okrzyk o
posiłkach przybiegaliśmy do domu. Nie pamiętam aby miał kupne zabawki bo proce,
łuk, kierownice z drutu do jazdy „fajerą” robiliśmy sobie sami. Były jeszcze
zabawy amunicją bo po wojnie pełno jej było wokoło. Niektóre elementy z
rozmontowanej amunicji były bardzo przydatne w domach. Gilzy mosiężne z działek
były dobre do wyrobu karbidówek – lamp oświetleniowych a na korpusach pocisków
większego kalibru można było wyklepać kosę. Jedynym kłopotem było wykręcić
zapalnik oraz wypalić w ognisku zawartość pocisku. Gdy był tam sam trotyl to
ładnie się palił płomieniem na parę metrów. Gdy jednak trafiło się na inne
„świństwo” w środku to była ogłuszająca eksplozja, świst odłamków, brzęk
tłuczonych szyb w pobliskich oknach a po powrocie – lanie od rodziców. Szkoła
podstawowa to oczywiście w zatłoczonej klasie o ropowanej podłodze z desek i
wiekowych ławkach. Brak było podręczników, zeszytów i przyrządów do pisania.
Pamiętam nawet te kamienne tabliczki otrzymane z UNRY. Ale z biegiem lat
wszystko się poprawiało i już w ostatnich klasach podstawówki wyjeżdżałem na
kolonie nad morzem lub w górach. Interesowały mnie nauki ścisłe i łatwo
przyswajałem je niekiedy w szerszym zakresie niż nauczyciele co doprowadzało
nawet do zadrażnień. Ale ja wiedzę z chemii lub fizyki pobierałem z książek dla
studentów a nauczyciele niektórzy znali tylko tyle co z cienkiej książeczki dla
uczniów szkoły średniej. Niestety wybrałem ogólniak bo marzyłem o pracy
naukowca ale nie miałem żadnych zdolności w naukach humanistycznych a
szczególnie w nauce języków obcych. Oceny z fizyki, chemii matematyki to 4 lub 5 a francuski i rosyjski – 2.
Biedny nauczyciel francuskiego – p. Kolankiewicz ( jedyne zapamiętane nazwisko)
robił co mógł ale zawsze byłem „tabularaza”. Dotarłem tylko do 9 klasy i mając
tylko tzw. "małą maturę” poszedłem do pracy i rozpocząłem dokształcenie
się w zaocznym ogólniaku. Stare trudności z naukami humanistycznymi powtórzyły
się więc zmieniłem dokształcanie na wieczorowe technikum mechaniczne. Tam
okazało się że byłem „orłem” bo praktycznie nie ucząc się w domu jeszcze
pomagałem w nauce kolegom. To był wspaniały okres nauki z częstymi koleżeńskimi
spotkaniami po wykładach a niekiedy zamiast wykładów ale technikum skończyłem
bez problemów nawet z dobrymi wynikami. W okresie dokształcania pracowałem
ciężko fizycznie bo jako ślusarz, spawacz a nawet krótko w kuźni więc po
otrzymaniu matury szukałem lżejszej pracy. Znalazłem ja w RWT w dziale
konstrukcyjnym. W tamtych latach tylko główny konstruktor miał wyższe
wykształcenie a kierownicy sekcji – średnie techniczne. Praca była nawet
ciekawa bo w sekcji współpracy z produkcją . Byliśmy wzywani na produkcję
telefonicznie w przypadku jakiś kłopotów. Przekonałem się że konstruktor był
traktowany jak wszystko wiedzący i trzeba było robić wszystko aby znaleźć
przyczynę kłopotów i ich rozwiązanie. To były piękne dni w pracy i wypoczynku
najczęściej w zakładowych ośrodkach wczasowych. Ale koniec wspomnień bo ja
szybko się nudzę i też nie chce zanudzać czytających. Może następna część
wspomnień na kolejną okrągłą okazje.
Proponuję szybciej wspominać. :)
OdpowiedzUsuń